Mazury – prawdziwy cud…
Gdy po raz pierwszy przybyłem do niewielkiego miasteczka Giżycko w wakacje 1989 roku z wizytą u mojej przyszłej żony- poszukiwałem spokoju i samotności. Było gorące lato, wędrowaliśmy po okolicy. Wystarczyło odejść kilkaset metrów od osiedla Bystry, przejść przez jedyne tory kolejowe łączące Giżycko z Ełkiem i Olsztynem by znaleźć się wśród bezkresnych pól obsianych żytem i pszenicą. Na falujących dywanach zboża widać było gdzieniegdzie plamy zieleni porośnięte niewielkimi drzewami i zaroślami, gdzie można było się ukryć przed okiem przygodnych obserwatorów i leżąc na miękkiej i ciepłej trawie patrzeć w niebo ciesząc się beztroską młodością. Czasem z oddali słychać było gwizd lokomotywy toczącej się wolno po torach, a po kilkunastu minutach w kłębach dymu nadjeżdżały zielone wagony pełne letników, żołnierzy i mieszkańców okolicznych wsi i miejscowości. Z pootwieranych okien przedziałów wyglądały twarze młodych chłopaków zaciągających się papierosami, lub dziewcząt o okrągłych uśmiechniętych obliczach. Przy torach widać było od czasu do czasu zbudowane z czerwonej pruskiej cegły domki niegdysiejszych dróżników, z małymi ogródkami i sadami porośniętymi małymi powykrzywianymi drzewkami jabłoni i grusz. Ten świat przemawiał do duszy swą nostalgią, spokojem i ciepłem lata -obejmującym i przygarniającym do serca, tak przemożnie, że trudno było go odepchnąć i uciec.
Pozostałem w nim przez kilkanaście lat.
Czym są Mazury, jakie są naprawdę? To może wie tylko ten, kto tu żył. Znakomita jest zabawna anegdota opowiadająca historię człowieka z dużego miasta, który przybył w dzicz i zachwycony pięknem krajobrazu, czystym powietrzem i ciszą kupił sobie w tej głuszy dom. Gdy przyszła pierwsza zima i wszystkie drogi zasypał śnieg, a kontakt ze światem polegał na rozmowach z biegającymi w okolicy lisami przyszła pierwsza refleksja, która przerodziła się w codzienną walkę z przeciwnościami natury. Mieszczuch ten szybko przeklął swą decyzję i zapragnął powrócić do świata “miejskich szczurów”.
A zatem Mazury to kraina surowa. To miejsce wymagające cierpliwości, leżące tak jak to było zawsze poza wszelkim pośpiechem, zgiełkiem i postępem. Tu nikt się nie spieszy, nigdzie nie goni -bo nie musi. Tu niczego nie trzeba, można zapaść się „pod ziemię“ na wiele lat i żyć spokojnie poszukując równowagi, która płynie z otaczającej natury. To miejsce, które gdy już się tu przybędzie nie pozostawia obojętnym i swym urokiem wielokrotnie zapiera dech w piersiach.
Nie zapomnę nigdy tej chwili, która z kilku minut rozciągnęła się w nieskończoność – gdzieś tam w lasach, blisko rzeki
Sapiny. Pojechaliśmy z moim teściem Leszkiem i jego kolegą Mietkiem „Unklem” na ryby. Po kilkunastu kilometrach jazdy w kierunku Węgorzewa minąwszy wieś Pozezdrze wjechaliśmy
drogą w głęboki piękny las ciągnący się w zasadzie aż do Węgorzewa. Po prawej stronie drogi prześwitywało leśne jeziorko. W kilku miejscach można było zjechać w las. Podskakując na korzeniach drzew, wbijając się w zaschnięte, twarde jak kamień koleiny wyżłobione i pozostawione tam w czasie deszczu i wreszcie wpadłszy miękko w warstwę zmieszanego runa, trawy, korzeni drzew i torfowej ziemi przed samą rzeczką dojechaliśmy na miejsce.
Był niedzielny poranek a słońce przebijało się już przez zieleń zakrywającą niebo niczym kopułą. Unkel z Leszkiem wyskoczyli z samochodu i narychtowawszy krótkie spinningowe wędki z
gumowymi przynętami ruszyli przez gęstą trawę do rzeki, a mnie przykuło do ziemi. Przede mną roztaczał się widok niezwykły- jak z bajki, w nozdrza uderzał obezwładniający zapach świeżej trawy, igliwia, zmieszany z wonią ryb, bagien i świeżo nadgryzionej przez bobry kory drzew. Rzeczka układała się w potok milionów światełek zmierzających leniwie przed siebie w tunelu falującej zieleni sitowia i traw z których wybijały się grube pnie drzew. Rozczapierzone podstawy pni walcząc z leniwym żywiołem próbującym podmyć i
wciągnąć w toń wszystko na swej drodze kurczowo wbijały się w grząski grunt.
Wiatr delikatnie a to szeleścił w sitowiu, a to szumiał w górze tonem poważniejszym i od niechcenia zmiatał setki ważek, komarów i skoczków wodnych od brzegu do brzegu. Na lewo od dróżki znajdującej się przede mną, a prowadzącej wzdłuż Sapinki widać było zagajnik setki młodych iglaków, które zbite w gąszcz potęgowały klimat tajemnicy dostępnej gdzieś hen tam – dopiero po drugiej stronie bajkowego świata. Stałem w tym miejscu i z tysiąca wrażeń przybywających z nierealności tego widoku nie potrafię opisać nawet drobnej cząstki. To każdy powinien przeżyć sam i odczuć przynajmniej raz w życiu.
Pingback: Wyprawa na Wyspę Upałty | Podróżowanie
Pingback: Sezon wodniacki na Mazurach w Giżycku rozpoczęty! | oPodróżowaniu